O AUTORCE
Cherry Haisten jest dyrektorką w Centrum Formacji Chrześcijańskiej Kościoła Episkopalnego St. Andre w Seattle, kończy studia magisterskie zakresie duchowości przemiany na Wydziale Teologicznym i Duszpasterskim Uniwersytetu w Seattle. Od dawna jest licencjonowaną przez Contemplative Outreach prezenterką modlitwy głębi i praktyki życzliwego przyjmowania. Cherry stosuje praktykę życzliwego przyjmowania od 1993 r.
POWIERZENIE SIĘ I PODDANIE
Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichrzów, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary?
~ Mateusz 6, 25-30
Modlitwa kontemplacyjna nazywana jest modlitwą czystej wiary. Jako metody na ścieżce kontemplacyjnej, również modlitwa głębi i praktyka życzliwego przyjmowania mogą być uważane za modlitwy czystej wiary. Co oznacza czysta wiara w tym kontekście? Mówiąc wprost, oznacza ona zaufanie do Boga. Oznacza tak wielką ufność w to, że Bóg zatroszczy się o nas, że podobnie jak lilie na polu czy ptaki w powietrzu, jesteśmy wolni od trosk i zmartwień wiedząc, że Bóg o nas zadba.
Mówienie o wierze i zaufaniu jest powszechne wśród chrześcijan, ale większości ludzi w naszej kulturze trydno jest zaakceptować ten rodzaj zaufania, jaki tutaj proponujemy. Kłóci się on bowiem z tym, czego uczy nas dominująca kultura. Nasze uwarunkowania kulturowe mówią nam, że musimy sprawować kontrolę, realizować swoje plany, że musimy mieć pewność, że nasze sprawy są uporządkowane, że musimy odkładać na emeryturę, bo jeśli nie, to kto się o nas zatroszczy? Jeśli nie ja, to kto? Postawa taka jest często nazywana „troską o numer jeden”. Poleganie na sobie, cecha wychwalana przez Ralpha Waldo Emersona, od dawna jest hasłem przewodnim dla Amerykanów.
Protestancka etyka pracy przenika amerykańskie życie. Ameryka zbudowana jest na pracy. Nie pracować, nie pracować ciężko, nie pracować nad czymś, jest postrzegane nie tylko jako nie-amerykańskie, ale wręcz grzeszne. Być jak lilie na polu oznaczałoby nie trudzić się ani nie prząść. Brzmi to jak nie pracować, a niepracowanie jest nie-amerykańskie.
Jednak amerykańska obsesja na punkcie pracy wprowadza jedynie zamęt. W kategoriach naszej relacji z Bogiem, istotna nie jest praca, ale zaufanie, a konkretnie zaufanie w Boże wsparcie naszych ludzkich wysiłków i życia. Można powiedzieć, że zadaniem lilii jest kołysać się na wietrze, wyglądać pięknie i czerpać pokarm z ziemi, powietrza i wody. Tym właśnie są i to robią. Zadanie człowieka jest dużo bardziej złożone, ale też polega na byciu i działaniu. Nasze bycie i działanie przyjmują wiele innych form niż kołysanie się na wietrze i wyglądanie pięknie. Niektóre z tych form polegają na karmieniu nas samych – w naszym wypadku jest to zadanie bardziej wymagające niż tylko pobieranie pokarmu z ziemi. Rzecz jasna mamy wykonywać to zadanie wraz z tym wszystkim, co się na nie składa: uprawianiem zboża, mieleniem go na mąkę, pieczeniem chleba i znajdowaniem innych rzeczy do jedzenia.
Ufność wobec Boga, że się nami zaopiekuje nie oznacza, że stoimy czekając, aż manna spadnie z nieba. My też jesteśmy odpowiedzialni. Bóg oczekuje od nas, że wykonamy naszą część pracy, jakakolwiek by ona była, zgodnie z naszymi darami i talentami, ale nie musimy sami robić wszystkiego. Nie musimy być Bogiem. Jeżeli pozwolimy Bogu być Bogiem, to będziemy mogli być sobą i robić to, co robimy w wolności od okropnego brzemienia stresu. Nie bardziej niż lilie zostaliśmy stworzeni do tego, żeby dźwigać brzemię tego świata. Pomyśl tylko, co taki ciężar zrobiłby z lilią. Tak samo zmiażdży nas.
Możemy doświadczyć takiego samego rodzaju łaski jak lilie i ptaki, jeżeli pozwolimy sobie na to i jeżeli przez praktykę będziemy rozwijać zaufanie. Jeśli trudno ci wyobrazić sobie takie zaufanie, poetka Denis Levertov w wierszu „Wyznanie” przedstawia nam obraz tak żywy, że możemy go poczuć niemal cieleśnie.
Jak pływak, który się ośmiela
Wystawić twarz w kierunku nieba,
A woda go unosi,
Jak jastrząb, odpoczywający w locie,
Gdy podtrzymuje go powietrze,
Tak nauczyłabym się
Spadać i szybować
W głębokie objęcia Stwórcy,
Wiedząc, że niczym
Nie zasłużę na tę wszechogarniającą łaskę.
Ten rodzaj zaufania, jaki opisuje Levertov bardzo przypomina zawierzenie. Mary Mrozowski, nieżyjąca współzałożycielka i członek ekipy Ruchu Odnowy Kontemplacyjnej, w dużym stopniu oparła dzieło swojego życia, które obecnie nazywamy praktyką życzliwego przyjmowania albo po prostu życzliwym przyjmowaniem, na niezbyt popularnym dzisiaj dziele Jeana-Pierre’a de Caussade’a z początku 18. wieku „Powierzenie się Bożej Opatrzności” (Abandonment to Divine Providence). Przynajmniej w jakimś stopniu ten brak popularności wiąże się z dokonanym przez de Caussade’a doborem słów, których część moglibyśmy włączyć do rosnącego zasobu słownictwa, jakie w 20. wieku utraciło popularność. Zacznijmy od słowa „abandonment”, które częściej być może kojarzy się z okładkami romansów niż z naszą relacją z Bogiem. Czasownik „to abandon” według oksfordzkiego słownika języka angielskiego oznacza wyzbyć się kontroli drugiego; opuścić lub zostawić bez pomocy albo uwolnić się i biec na oślep. W różnych formach słowo to od wieków wydaje się mieć zarówno pozytywne jak i negatywne konotacje. Już w 15. wieku oznaczało porzucony, opuszczony. Miało też znaczenie „zawierzony” czemuś poza własnym ja. To „coś” wg słownika oksfordzkiego obecnie jest zawsze postrzegane jako coś złego. Przed rokiem 1692 nabrało konotacji związanych z rozrzutnością. Zanim nastał wiek 19. jako rzeczownik zaczęło już oznaczać „poddanie się naturalnym impulsom; stąd wolność od ograniczeń czy konwenansów”. „Abandon” miało też konotacje związane z nieokiełznaną seksualnością czy nawet pożądliwością, o jakiej można przeczytać na okładkach niektórych romansów. Jednocześnie samo-oddanie się było również używane w następujący sposób przez 17-wiecznego poetę Henry’ego Vaughana: „Prawdziwe powierzenie się… najkrótsza droga do Boga”.
Dzisiaj konotacje słowa „abandonment” są nie mniej złożone i prawdopodobnie nabrały jeszcze bardziej negatywnego charakteru przez związek z obrazami skrajnego zaniedbana albo porzucenia niemowląt czy dzieci przez rodziców. Gdybyśmy jednak na chwilę odłożyli na bok nasze uprzedzenia wobec tego słowa, być może udałoby się nam przywrócić jego znaczenie dla naszej relacji z Bogiem.
Jean-Pierre de Caussade pisał na początku 18. wieku w języku francuskim. Być może słowo „abandonment” także dla niego miało równie niejasne konotacje. Zastanawiam się, czy używał tego słowa, żeby zaszokować. Siostry wizytki, z którymi prowadził korespondencję z pewnością zwróciły uwagę na to słowo. Jednak jego użycie przez de Caussade’a było zgodne z tym, jak stosowali je wcześniej kontemplatycy, zwłaszcza Jana od Krzyża, który „wywarł głęboki wpływ na Caussade’a”.
Pierwszy rozdział książki de Caussade’a nosi tytuł „O robieniu tego, co do nas należy i powierzeniu reszty Bogu” (22). Możemy przyjąć ten tytuł jako pierwszą definicję „abandonment”. Przeciwieństwo tego, co sugeruje de Caussade, tzn. przyjęcie, że musimy zrobić wszystko sami, może być główną przeszkodą w rozwoju duchowym. „Święta Teresa z Avila mówi, że wszystkie trudności w modlitwie biorą się z jednego fatalnego błędu – modleniu się tak jakby Bóg był nieobecny” – mówi o. Keating w „Przebudzeniu”. „Nasza duchowa podróż jako całość ma tę samą poważną skazę: szukanie Boga tak jakby był On nieobecny.” Kiedy opieramy się na założeniu, że Bóg jest nieobecny i musimy zrobić wszystko sami, rozeznanie czegokolwiek na temat woli Bożej staje się prawie niemożliwe. W gruncie rzeczy koncepcja woli Bożej dla wielu współczesnych ludzi jest odpychająca. Sporo osób przyjmuje, że nawet jeśli coś takiego jak wola Boża w ogóle istnieje, to i tak nie mamy możliwości poznania, czym ona jest.
Z pewnością rozeznawanie woli Bożej to subtelna umiejętność, którą trzeba rozwijać przez długą praktykę rozciągniętą w czasie i uważne słuchanie lub posłuszeństwo (kolejne z tych słów!). Jednak zakładanie, że coś takiego nie istnieje, że nie możemy jej nigdy poznać i dlatego to my wszystkim rządzimy i musimy wszystko zrobić sami, to według niektórych „funkcjonalny ateizm”. Żeby zostać uzdrowionym i doświadczyć pełni istnienia musimy uporać się z tematem woli Bożej i naszej własnej woli. Uzdrowienie i spełnienie mogą w końcu doprowadzić do świętości, którą de Caussade zrównuje z „całkowitą lojalnością wobec woli Bożej” (24).
W miarę dalszego odkrywania de Caussade’a napotykamy kolejne słowo, które wielu współczesnym sprawia trudności: „poddanie się”. Powierzenie się jest, jak mówi de Caussade, „pełnym i całkowitym poddaniem się Bogu” (72). Podobnie jak powierzenie się, poddanie się „od dawna jest traktowane jako szkodliwa koncepcja w naszym społeczeństwie”, mówi Gerald May. Słowo „poddanie się” zaczęło być kojarzone z wiktymizacją, przymusem i wykorzystywaniem władzy do podporządkowania sobie innych. Nabrało odcienia sugerującego niewłaściwą, bierną uległość lub pokonywanie przez wykorzystanie nieuczciwej przewagi. Niewątpliwie w wielu sytuacjach poddanie się pasuje do tej negatywnej definicji. Pewna kobieta wyraziła swój sprzeciw wobec tego słowa w następujący sposób: „Poddanie się Bogu jest problematyczne dla kobiet w naszym patriarchalnym społeczeństwie, ponieważ istniejące wyobrażenie związane z tym słowem kojarzy się z byciem popychadłą. Kościół wykorzystywał kobiety, a więc pojawił się opór wobec idei poddania się.” Ten sprzeciw jest całkowicie uzasadniony i zrozumiały w świetle doświadczeń wielu kobiet.
Jednak nie tylko kobiety mają problemy z pojęciem poddania się. Gerald May uważa, że jest to bardziej powszechny problem. Nasze niezrozumienie tego pojęcia, mówi May:
Zostaje pogłębione przez to, że zbyt często tak naprawdę brakuje nam kręgosłupa i asertywności. Zbyt często idziemy razem z prądem mody społecznej lub za pragnieniami innych ludzi, zamiast stanąć w obronie tego, co czujemy, że jest naprawdę w nas. (4)
May wyraźnie rozróżnia poddanie, do którego jesteśmy wezwani, od niewłaściwego rodzaju poddania:
Takie poddanie się innym ludziom, instytucjom lub sprawom jest… przeciwieństwem prawdziwej duchowej kapitulacji. Niszczący charakter takich wypaczeń może doprowadzić do tego, że będziemy się bali każdego rodzaju poddania się, w duchowy lub inny sposób. (4)
Pomimo tej pełnej niepokoju troski związanej ze słowem „poddanie się”, potrzebujemy odzyskać jego pozytywną moc dla celów praktyki chrześcijańskiej. Problem pojawia się wtedy, gdy rzutujemy nasze pojęcia o tym, co słabsze i mocniejsze, męskie i żeńskie na naszą relację z Bogiem. Analogia do naszych nierównych relacji między ludźmi nie sprawdza się w przypadku tej podstawowej relacji. Oczywiście Bóg jest poza naszymi ludzkimi pojęciami. Trzeba pamiętać o wyjaśnieniach Geralda May: nie popieramy niewłaściwej rezygnacji z siebie na rzecz jakiejkolwiek innej istoty ludzkiej lub jakiejkolwiek instytucji ludzkiej, ale raczej badamy, jaka jest nasza właściwa i odpowiednia relacja z Bogiem.
Praktykująca modlitwę kontemplacyjną teolożka Cynthia Bourgeault z odwagą rozpoczęła ten proces odzyskiwania [słowa poddanie się] od kursu, który nazwała „Poddanie poznane na nowo”. Postrzega ona poddanie się w kategoriach transakcyjnych jako „oddanie siebie samego w ręce drugiego”. Dominujący w naszej kulturze przekaz mówi nam „nigdy się nie poddawaj”. Nasze własne ego zażarcie walczy z poddaniem się, ale jako wyraz sprzeciwu wobec tego uwarunkowanego kulturowo przesłania Bourgeault śmiało stwierdza: „Postawa poddania się jest niezbędna w podróży w głąb Ewangelii”. Chrześcijańskie poddanie się jest czymś innym niż podporządkowanie się. Poddanie się nie polega na bierności, podkreśla Bourgeault, ale raczej na „aktywnym praktykowaniu postawy przyjmowania”. Poddając się okazujemy siłę, a nie słabość.
Modlitwa głębi jest receptywną formą medytacji. Praktyka życzliwego przyjmowania ma charakter bardziej zogniskowany albo oparty na koncentracji. Jednak, jedną jak i drugą Bourgeault nazywa „praktyką poddania się”. Dzięki nim ćwiczymy się w zasadniczym dynamizmie naszej tradycji religijnej – poddawaniu się, odpuszczaniu. Jak mówi Bourgeault podczas warsztatów, dzięki temu obie te praktyki są naszym „obozem treningowym w Getsemani”, który uczy nas „nie moja, ale Twoja wola”. W książce „Mistyczna nadzieja” Bourgeault pięknie pisze o modlitwie głębi, że „w tej prostej formie medytacji praktykujemy kluczową postawę wiary chrześcijańskiej: całkowite oddanie nas samych w ręce Boga”. Praktyka życzliwego przyjmowania pomaga nam przenieść tę postawę w naszą codzienność.
Pragnienie znalezienia jakiegoś sposobu, który pomoże praktykującym modlitwę głębi wyrażać w ten radykalny sposób przyzwolenie i przenosić do codziennego życia owoce odpuszczania poprzez nieustanną zgodę na Bożą obecność i działanie w każdej chwili, skłoniły Mary Mrozowski do opracowania praktyki życzliwego przyjmowania. Mary zauważyła, że „najtrudniejsze dla nas jest odpuścić”. Z tego powodu potrzebujemy czegoś więcej niż tylko dwudziestu minut modlitwy głębi dwa razy dziennie. Praktyka życzliwego przyjmowania daje nam coś na pozostałe 23 godziny dnia, „metodę odpuszczania i wyrażania przyzwolenia pośród codziennych zajęć, odpuszczania emocji, uczuć, komentarzy i myśli, które sprawują nad nami kontrolę.” Mary Mrozowski powiedziała, że kiedy pozwalamy odejść tym emocjom, uczuciom i komentarzom, „zostają one przemienione przez Boga, przez zamieszkującego w nas Ducha”. Co jeszcze ważniejsze, również i my wraz z upływem czasu doznajemy przemiany, a energia, którą kiedyś traciliśmy na kurczowe trzymanie się naszych programów i ochronę naszego systemu fałszywego ja, zostaje wyzwolona do pełnienia dzieł Bożych.
„Pozwolić odejść” / „odpuścić” – z tymi słowami możemy czuć się bardziej swobodnie niż z powierzeniem i poddaniem się. Znamy je ze słynnego powiedzenia Anonimowych Alkoholików „odpuść i zostaw to Bogu”. Możemy nie czuć się komfortowo z takim pomysłem, możemy nie być do tego przyzwyczajeni, ale nie jest nam on całkowicie obcy i w sercu wiemy, co trzeba zrobić. Praktyka życzliwego przyjmowania pomaga nam wprowadzić to w życie.
INTENCJE I DZIAŁANIE
Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę.
List do Rzymian 7, 15. 18-20
Rozdźwięk między intencjami a działaniami wydaje się uniwersalnym ludzkim doświadczeniem. Apostoł Paweł w przejmujący sposób oddaje nasz ludzki dylemat w słynnym fragmencie z Listu do Rzymian. Chcemy jednej rzeczy, a robimy coś zupełnie innego. Zamierzamy zrobić jedną rzecz, a robimy inną. Intencja to świadomy zamiar albo zamysł zrobienia czegoś. Wyrasta z namysłu. Jeżeli żyjemy świadomi swoich intencji, to żyjemy świadomi swojego celu i zauważamy, czy na bieżąco realizujemy nasze intencje. Intencja zakłada dokonanie celowego wyboru na jakimś poziomie naszej świadomości. Gdy pogłębiamy poziom duchowej świadomości, nasze intencje mogą stawać się bardziej wyraźne i czyste, ale zanim tak się stanie, nasza zdolność pamiętania czy zachowywania intencji prawdopodobnie będzie się wahać.
Intencję często opisywano jako serce i duszę modlitwy głębi. Naszą intencją podczas modlitwy głębi jest przyzwolenie na obecność i działanie Boga w nas. Możemy przenieść tę intencję na pozostałą część życia, praktykując Bożą obecność przez pozostałe 23 godziny doby. Możemy wnieść tę intencję w nasze relacje, z zamysłem działania jako narzędzia Bożego pokoju i miłości we wszystkich naszych interakcjach i poczynaniach. Jednakże, bez względu na to jak czyste są nasze intencje, możemy mieć trudności, żeby je realizować, żeby żyć nimi w pełni. Co staje nam na przeszkodzie? Często nasze nieświadome motywacje.
O. Keating powiedział, że motywacja jest wszystkim. Motywacja skłania nas do działania. Słowo to ma wspólny rdzeń za słowem „motyw”, który oznacza wewnętrzny napęd albo impuls sprawiający, że osoba coś robi albo zachowuje się w określony sposób. Innymi słowy, motywacja to każdy impuls, emocja albo pragnienie, które skłaniają człowieka do działania, na przykład, chciwość. W okresie wczesnego dzieciństwa nasze motywacje mają charakter adekwatny do okresu naszego rozwoju. Nasze potrzeby uczucia i uznania, kontroli i władzy, bezpieczeństwa i przetrwania popychają nas do działań, które pozwolą nam zaspokoić te potrzeby. Kiedy jakieś działanie okazuje się skutecznie zaspokajać nasze potrzeby, działanie takie ulega wzmocnieniu i powtarzamy je. Kiedy raz za razem opieramy się na takich samych działaniach, taki wzorzec zachowań tworzy życiowy program poszukiwania szczęścia oraz „system fałszywego ja” – wyjaśnia o. Keating. Kiedy dojrzewamy, taki wzór przestaje sprawdzać się tak jak kiedyś, jednak jak roboty wyposażone tylko w jeden albo dwa programy działania, nadal wielokrotnie stosujemy te same wzorce z nadzieją, że w końcu doprowadzą do takiego samego sukcesu jak w okresie dzieciństwa, zapewniając nam szczęście i zadowolenie.
Motywacja wielu, jeśli nie większości, naszych działań wyrasta z tych starych programów. Na poziomie świadomości nasza motywacja może być tożsama z intencją – kochać i służyć Bogu, w każdej chwili praktykować Bożą obecność, być narzędziem Bożego pokoju i miłości w świecie; na poziomie nieświadomości nasza czysta motywacja przeplata się z pragnieniami fałszywego ja, które szuka uczucia/uznania, kontroli/władzy, bezpieczeństwa/przetrwania. Wokół tych zestawów wartości gromadzi się tak wiele energii, że o. Keating nazwał je „ośrodkami energetycznymi”.
W wyniku działania tych złożonych dynamizmów nasze motywacje są zwykle złożone. Podobnie jak siostra Marii z Betanii, Marta, wielokrotnie robimy dobre rzeczy ze złych pobudek. Podobnie jak Marta tracimy z oczu naszą najgłębszą i najczystszą intencję, kiedy zostajemy uwikłani w te niejednoznaczne motywacje. Wyzwanie jest przynajmniej dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, musimy znaleźć sposób zwiększenia świadomości tego, co dzieje się w naszym wnętrzu w odpowiedzi na bodźce, które docierają do nas z otaczającego świata i od innych stworzeń. Po wtóre, kiedy będziemy świadomi reakcji i złożonych motywacji, potrzebny nam będzie sposób, aby przypomnieć sobie naszą najczystszą intencję i powrócić do niej w działaniu.
Nadmierna identyfikacja Marty z rolą doskonałej gospodyni zatrzymuje ją w kuchni i nie pozwala słuchać jej Jezusa razem z Marią. W rezultacie jest zazdrosna o Marię i zagniewana. Nie wiem, jak to jest z mężczyznami, ale znam niewiele kobiet, które przynajmniej czasami nie identyfikowałyby się z Martą. Znakomitym przykładem jest Boże Narodzenie. Wszyscy oprócz mnie siedzą w salonie grając w nowe gry, ciesząc swoim towarzystwem i delektując przystawkami. Tymczasem ja, już i tak po niezliczonych godzinach pracy, jestem znów kuchni starając się przygotować świąteczny posiłek. Nikt nie zjawia się w kuchni z pomocą, aż w końcu niezmiennie stwierdzają, że pora na drinka, kiedy ja tymczasem walczę z sosem, co jest dla mnie najbardziej denerwującym zadaniem! Wydaje się jakby przygotowania miały się nigdy nie skończyć. Chcę być kochająca, chcę służyć, a jednak pojawia się stary gniew i zazdrość. Dlaczego to właśnie ja znowu jestem w kuchni? Dlaczego nikt inny mi nie pomaga? A jeżeli ktoś jest w kuchni, żeby mi pomóc, przyjmuję to jako komentarz na temat moich umiejętności: „Zjemy chyba dopiero na Trzech Króli, jeżeli nikt inny się tym nie zajmie”.
W takich sytuacjach rządzą mieszane motywacje. Najgłębsza jest motywacja, by służyć, ale inne motywacje stwarzają skomplikowaną sieć emocji gotowych zrujnować sos, a może i całe Święta. Chcę wyjść z kuchni i spędzać czas z tymi, których kocham, po prostu „być”, a tymczasem znowu jestem uwięziona w „działaniu”. Jakby to było usiąść u stóp Mistrza? Dlaczego Maria może tam siedzieć, a ja utknęłam tutaj? Dlaczego ona nigdy nie pomaga w kuchni? Kim jej się wydaje, że jest? Jak jej zdaniem ma się to wszystko przygotować, jeżeli ona się w to nie włączy?
Uczucie złości i zazdrości albo inne intensywne emocje mogą być objawem tego, że jesteśmy przywiązani do naszych programów poszukiwania szczęścia i że nasze wybory odciągają nas od tego, co zamierzył dla nas Bóg. Emocje, których doświadczamy mogą być znakiem tego, że powinniśmy robić coś innego. A przynajmniej mówią nam, że jeśli będziemy szli dalej w tym samym kierunku, musimy zmienić nasze nastawianie wobec tej sytuacji. Myślimy, że potrzebujemy wielu rzeczy, np. czystego domu, pięknie nakrytego stołu, sosu bez grudek. A tymczasem Jezus mówi: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria wybrała dobrą cząstkę, której nie będzie pozbawiona.”
POTRZEBA TYLKO JEDNEGO
Bibliści, kaznodzieje i teolodzy przeznaczyli niezliczoną ilość czasu i stron tekstu na zdefiniowanie tego „jednego, czego potrzeba”. Wielu widziało w Marcie i Marii przykłady życia czynnego i kontemplacyjnego. Z kolei o. Keating w książce „Liturgia i kontemplacja” pisze, że:
W tej historii nie chodzi o to, który sposób życia jest bardziej doskonały, ale o jakość życia chrześcijańskiego. Tym co Jezusowi nie podoba się w zachowaniu Marty nie są jej dobre czyny, których za chwilę sam stanie się beneficjentem, ale motywacja do ich wykonywania. Jakość naszej służby nie bierze się z samego działania, ale z czystości intencji. Ewangelia patrzy okiem miłości, która polega na pragnieniu, aby podobać się Bogu we wszystkim, co robimy, bez względu na to, co to jest. Jezusowa obrona Marii, która siedziała u Jego stóp, nie jest wymówką dla leniwych pozwalającą im uchylać się od spełniania obowiązków. Nie jest też jednak powodem dla tych, którzy ciężko pracują, aby się denerwowali, gdy osoby zaangażowane w kontemplacyjny styl życia nie przychodzą im z pomocą.
Postawa kontemplacyjna charakteryzuje się miłością i dlatego, podobnie jak brat Wawrzyniec, Marta może praktykować Bożą obecność podczas przygotowywania wieczerzy (tak jak i ja mogłam uczynić). To oznacza, że mogła robić to, co robi z miłością. Problemem nie jest to, co robi; problemem jest raczej postawa, jaką wnosi do wykonywanego zadania.
W książce „Doświadczenie kontemplacji” Joseph Chu-Cong przygląda się również historii Marii i Marty. W oparciu o dzieła św. Bernarda z Clairvaux Chu-Cong stwierdza, że miłość „nie jest jakąś opcją w realizacji doświadczenia kontemplacji, ale… istotą tego doświadczenia.” Dalej powiada, że „ten poziom miłości… jest bezpośredni i wszechobejmujący. Poddają się mu wszelkie inne władze, w tym świadomość samego siebie. W tym sensie jest to ta „jedyna potrzebna rzecz”, o której mówi nasz Pan w Ewangelii św. Łukasza.”
Historia Marii i Marty „zachęca nas, abyśmy szukali integracji działania i modlitwy” pisze o. Keating w „Liturgii i kontemplacji”. Coś głębszego niż działanie czy kontemplacja, coś leżącego u ich podstaw i jednoczącego je, zbliża Marię i Martę do siebie. Ci, którzy wychyleni są w stronę kontemplacji nazwaliby tę jednoczącą postawę kontemplacyjnym podejściem do życia, ale sądzę, że takie wychylenie ujawnia niezrozumienie relacji między kontemplacją a działaniem. Nie są to dwa przeciwne sobie, odrębne i różne spojrzenia na życie. Są one raczej dwoma przestrzeniami każdego życia i każdej istoty ludzkiej, być może wymieszanymi w każdej osobie w różnych proporcjach. Kontemplacja przenika i nadaje charakteru działaniu. Działanie bez kontemplacji w najlepszym razie jest jałowe, aroganckie i bezbożne. „Stan kontemplacji – pisze o. Keating – pozwala nam odpoczywać i działać w tym samym czasie, ponieważ jesteśmy zakorzenieni w źródle zarówno spoczynku jak i działania.”
Problemem Marty nie jest to, że wybrała rolę aktywną, a nie kontemplatywną w konwencjonalnym rozumieniu. Chodzi raczej o to, że nie jest obecna w tej roli, którą wybrała. Nie wykonuje swoich zadań z miłością. Ta jedyna rzecz, której potrzeba to bycie obecnym, otwartym na Boga w chwili obecnej i kochającym wobec tych, którzy nas otaczają bez względu na to, co obecnie robimy – czy gotujemy i sprzątamy w kuchni, czy siedzimy u stóp Mistrza. We wszystkim, co robimy, zarówno w kontemplacji jak i w działaniu, potrzeba, żebyśmy byli w danej chwili obecni i otwarci na poruszenia Ducha Świętego i na miłość. Musimy przyzwalać na obecność i działanie Boga w naszym życiu. Wielokrotnie słyszymy to przesłanie od Jezusa, od Jean-Pierre’a de Caussade, od nauczycieli i poszukiwaczy duchowych na przestrzeni wieków, od Thomasa Keatinga i od Mary Mrozowski.
ROLA WOLI
Powiedzieliśmy, że modlitwa głębi i praktyka życzliwego przyjmowania to praktyki polegające na poddaniu się. Raz za razem, jak duchowy aerobik, dają nam okazję do poddania się. W subtelnym wewnętrznym ruchu ćwiczymy się w dokonywaniu wyboru, aby powrócić do naszej intencji, do zgody na obecność i działanie Boga w naszym życiu. Według o. Keatinga jest to ćwiczenie intencji i przyzwalania. To, co o. Keating mówi o modlitwie głębi można również powiedzieć o praktyce życzliwego przyjmowania:
„Rozwijamy naszą wolę, naszą zdolność dokonywania wyborów. Wola to także nasza zdolność do duchowej miłości, które przede wszystkim jest wyborem. Może jej towarzyszyć uczucie miłości, ale nie jest to konieczne. Boża miłość to nie uczucie. To nastawienie albo postawa nieustannego oddawania się i troski o innych podobne do troski Boga o nas i o każdą istotę żywą.”
Wola jest powszechnie uznawana za coś, co nasze ego wnosi do różnych sytuacji, żeby je kontrolować, dominować, sprawiać, żeby było tak jak chcemy. Najwyraźniej niektórym udaje się takie ćwiczenie woli. Kiedy postanawiam użyć siły woli, żeby coś osiągnąć albo zmienić jakieś zachowanie, nacisk, jaki w tym celu wywieram sprawia, że wszystko eksploduje mi prosto w twarz, czasami w sposób wywołujący ogromy żal. W następstwie powtarzającego się wybuchu gniewu, w moim poczuciu winy, smutku, wyrzutach sumienia i bólu zarzekałam się „nigdy więcej tak nie zrobię”. Jak krótkotrwałe było moje postanowienie w obliczu tego, jak bardzo kocham moją rodzinę i jak dobre są moje intencje! Niezdolność dotrzymania tego postanowienia pokazała mi wyraźnie, że musi w tym chodzić o coś innego niż tylko moja wola, czy jakkolwiek to nazwiemy – postanowienie, siła woli, upór. W moim doświadczeniu, taka siła woli może sprawdzić się w celu doprowadzenia do końca projektu albo osiągnięcia jakiegoś celu, ale w najważniejszym obszarze naszego życia, gdy zostajemy wezwani do konfrontacji z naszymi demonami, ona po prostu nie działa. To jak próba utrzymania oliwy pod powierzchnią wody. Demony zwyciężą, a nasze wysiłki spełzną na niczym.
Jesteśmy wezwani, żeby odmienić tę sytuację, żeby poddać się własnej bezradności i bezsilności, poddać się temu, co jest poza naszą kontrolą, zaakceptować rzeczywistość, której nie potrafimy zmienić bez Bożej pomocy. Jakaż to ulga modlić się w takich sytuacjach: „Boże, jestem bezradna. Próbowałam przeprowadzić moją wolę i zobacz, do czego doszło. Wielka klapa. Powierzam to Tobie. Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie.” Muszę zwrócić się do Boga ze świadomością mojej bezradności. Zgadzam się na obecność i działanie Boga w moim życiu. Przyznaję, że nie sprawuję kontroli, nie jestem wszechmocna i z radością uznaję, że coś większego i mądrzejszego niż ja kontroluje to, co się dzieje. Takie „odwrócone do góry nogami” postrzeganie woli wymaga zauważania naszej ludzkiej siły nie w kontroli i panowaniu, ale raczej w poddaniu się Tajemnicy wykraczającej poza nasze rozumienie. Korzystamy z naszej woli, żeby wyrazić zgodę, dokonać wyboru powrotu do Boga w każdym momencie. Poprzez zgodę wyraża się nasza intencja.
Ludzka wola wyraża się przynajmniej na dwa sposoby. Pierwszy z nich polega na infantylnej wszechwładzy, która tyranizuje i terroryzuje, która mówi: „Ma być po mojemu, bo jak nie, to… .” Drugi sposób to dojrzała duchowo wola, która mówi: „Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie.” Przy odpowiedniej praktyce nasza wola może wyrażać się w ten drugi sposób. Gerald May w książce „Wola i Duch” nazywa te dwa rodzaje woli samowolą i gotowością. Zrównuje samowolę z samowystarczalnością, samostanowieniem, kontrolą, panowaniem i fundamentalną postawą mówienia „nie” wobec życia. Gotowość zrównuje z poddaniem się, opanowaniem i fundamentalną postawą mówienia „tak” wobec życia (1-7). May mówi:
Wola to podstawa, ale przekleństwem jest, gdy przeradza się w samowolę. Najpopularniejsze współczesne rozwiązania tego problemu wiążą się z postrzeganiem woli jako okiełznanej i zrównoważonej przez miłość. Znajduje to odzwierciedlenie w stwierdzeniu Carla Junga: „Tam, gdzie rządzi miłość, nie istnieje wola władzy; a tam, gdzie dominuje władza, brakuje miłości” albo w zdaniu Rollo May’a: „Wola bez miłości staje się manipulacją.” (37)
May dokonuje zdumiewającego spostrzeżenia, że „wszyscy jesteśmy uzależnieni” (41), że „na najbardziej fundamentalnym poziomie uzależnienie polega na upartym zmaganiu się ludzkości z niezmienną tajemnicą świadomości i bytu” (40) i że w gruncie rzeczy jesteśmy uzależnieni, między innymi, od naszego własnego uporu i samowoli (50). Lekarstwem na to uparte trwanie w błędzie jest otwarcie serca, które z łagodnością wprowadza nas w gotowość. Może do tego dojść poprzez upadek na „samo dno” jak wskazuje May (51) albo, jeżeli mamy szczęście, przez praktykę kontemplacyjną.
W tradycyjnym języku św. Bernarda z Clairvaux, języku przed którym możemy się wzdragać, szukamy „zgodności woli”, nastawienia wobec Boga, które jest tak przejrzyste, że aż identyczne z nastawieniem Boga wobec nas. Chu-Cong wskazuje, że jest to „sposób, w jaki Bernard wyraża bezpośrednie doświadczenie przyjmowania siebie nawzajem.” „Inaczej niż zgodność na poziomie umysłu, do której dochodzi za pośrednictwem języka – pisze Chu-Cong – przyjęcie miłością jest bezpośrednie i w doskonały sposób intymne” (81).
W UZUPEŁNIENIU DWUNASTU KROKÓW
Wgląd w granice ludzkiej woli od dawna jest częścią tradycji 12 Kroków. Modlitwa głębi, wsparta praktyką życzliwego przyjmowania, może uzupełniać 12 Kroków Anonimowych Alkoholików. Osoba praktykująca modlitwę głębi od wielu lat, która jest jednocześnie trzeźwiejącym alkoholikiem, poczyniła następujące spostrzeżenie:
Dzięki codziennej praktyce modlitwy głębi zaczęło się dziać coś ciekawego. Zapragnąłem przenieść świadomość Bożej obecności do codziennego życia, poza 20-minutowy czas modlitwy. Powiedziano mi, że modlitwa głębi w codziennym życiu to proces poddawania się i odpuszczania. Lata praktykowania Kroku 3 („Postanowiliśmy powierzyć naszą wolę i nasze życie opiece Boga, jakkolwiek Go pojmujemy”) przebiegły mi przed oczami. Żeby zachować trzeźwość, nieustannie praktykowałem Krok 3, niekiedy niezliczoną liczbę razy w ciągu dnia. „Odpuść i zostaw to Bogu” mógłbym powiedzieć praktykującym modlitwę głębi, cytując jedno z aowskich powiedzeń, którym parafrazujemy Krok 3. Z całą swoją żartobliwą głębią wracają do mnie słowa o. Martina: „Ja nie mogę – Bóg może – chyba Mu pozwolę”.
Warto zastanowić się nad każdym z 12 Kroków, aby zobaczyć, że modlitwa głębi i praktyka życzliwego przyjmowania to praktyki niezbędne do realizacji Kroków. Zwróćmy w szczególności uwagę na Kroki 6, 11 i 12:
Krok 6. Staliśmy się całkowicie gotowi, żeby Bóg uwolnił nas od wszystkich wad charakteru.
Krok 11. Dążyliśmy poprzez modlitwę i medytację do coraz doskonalszej więzi z Bogiem, jakkolwiek Go pojmujemy, prosząc jedynie o poznanie Jego woli wobec nas oraz o siłę do jej spełnienia.
Krok 12. Przebudzeni duchowo w rezultacie tych kroków, staraliśmy się (…) stosować te zasady we wszystkich naszych poczynaniach.
ZAŁĄCZNIK
W historii o Marcie i Marii zobaczyliśmy, że Marta nadmiernie identyfikuje się ze swoją rolą, jest do niej przywiązana, tak samo jak my czasami jesteśmy przywiązani do naszych ról, myśli, uczuć i planów. Mary Dwyer, długoletnia nauczycielka praktyki życzliwego przyjmowania, opiera się na mądrości Geralda May’a, gdy wskazuje, że słowo angielskie „przywiązać” (to attach) pochodzi od starofrancuskiego rzeczownika „gwóźdź” albo czasownika „przygwoździć” bądź „zostać przygwożdżonym”. Kiedy jesteśmy do czegoś przywiązani, jesteśmy do tego przygwożdżeni, połączeni z tym prawie nierozerwalnie albo mocno przymocowani. Znaczy to, że jesteśmy tak blisko, że w zasadzie niemożliwe jest oddzielenie nas od tego, do czego jesteśmy przywiązani. Jesteśmy w pułapce, utknęliśmy i nie możemy się uwolnić. Mówimy tu o przywiązaniu do nieaktualnych programów poszukiwania szczęścia wytworzonych we wczesnym dzieciństwie. Kiedy długo z nich korzystamy, stają się głęboko zakorzenionymi nawykami. Są plikami mp3, które tworzą ścieżkę dźwiękową naszego życia i wpływają na nasze wybory i działania. Te programy nie są złe same w sobie. W dzieciństwie dobrze nam służyły do zaspokajania naszych potrzeb. Bez nich nie zdołalibyśmy przetrwać. Problem pojawia się wówczas, gdy nadal automatycznie z nich korzystamy, kiedy już się nie sprawdzają w naszej obecnej sytuacji osób dorosłych. Tymczasem utrwaliły się i skostniały jako żądania zogniskowane wokół ośrodków energetycznych. Stanowią „ośrodki motywacji” odnoszące się do trzech głównych obszarów naszych instynktownych potrzeb: uczucia/uznania; kontroli/władzy; bezpieczeństwa/przetrwania (Intymność z Bogiem 163).
Nasze programy poszukiwania szczęścia skupione wokół tych ośrodków działały, kiedy byliśmy dziećmi. Ponieważ rodząc się wchodzimy w zranioną kondycję ludzką, wszyscy doświadczyliśmy prawdziwej lub subiektywnie odczuwanej deprywacji i zaleźliśmy sposoby, aby uzyskać to, czego czuliśmy się pozbawieni. To co sprawdza się u małego dziecka, nie działa u nastolatka czy dwudziestokilkulatka, a tym bardziej u dorosłego w średnim wieku. Kiedy nadal poruszamy się tymi ścieżkami, odgrywając te same płyty, starając się nieustannie uzyskać zaspokojenie naszych potrzeb na te same stare sposoby, pakujemy się w kłopoty. Ten proces przypomina walenie głową w mur: wywołuje ból, prowadzi do nikąd, jest sztywny i niezmienny. Niezaspokojenie oczekiwań, które wynika z tej sytuacji uruchamia wszystkie bolesne emocje przechowywane w naszych ośrodkach energetycznych, takie jak gniew, apatia, zazdrość, żal, pożądanie/chciwość, pycha, które tylko czekają, żeby zadać nam ból i cierpienie. Ponieważ te emocje mogą sprawić nam i naszemu otoczeniu tak wiele problemów, w naturalny sposób mają podstawowe znaczenie, kiedy zaczynamy rozmontowywać system fałszywego ja. (Przyjemne emocje też mogą być przeszkodą w naszym osobistym rozwoju duchowym tak samo jak bolesne emocje, ale mogą być mniej groźne dla naszego otoczenia.) Kiedy uruchamiają się bolesne emocje, nasze reakcje przynoszą mniej lub bardziej katastrofalne skutki. I właśnie wtedy potrzebujemy pomocy.
POTRZEBUJEMY NARZĘDZIA
Potrzebujemy narzędzia, które pozwoli nam wytworzyć pewien dystans wobec naszych programów poszukiwania szczęścia i wobec przywiązań. Dobrym przykładem jednego spośród wielu narzędzi jest praktyka życzliwego przyjmowania, która może nam pomóc uświadomić sobie ukryte i nieświadome motywacje, a następnie wprowadzić nieco obiektywizmu w to, co się dzieje i jak zamierzamy na to odpowiedzieć. W starej metodzie zatrzymania się i policzenia do dziesięciu jest dużo mądrości, ale żeby wprowadzić trochę wolności w nasze działania możemy podjąć kroki wykraczające poza to podstawowe narzędzie. Z czasem modlitwa głębi przynosi nam wolność. Praktyka życzliwego przyjmowania podczas pozostałych 23 godzin doby jest impulsem do stworzenia wolności wyboru w danej chwili i zmniejszenia naszej emocjonalnej reaktywności. Energia zmagazynowana w naszych ośrodkach energetycznych ulega aktywacji, kiedy uruchomione zostają nasze emocje. Energia ta musi się gdzieś wydostać; takie jest prawo fizyki.
Jeżeli wyrażamy energię wytworzoną przez bolesne emocje w formie nieświadomej reakcji, nasze działania prawdopodobnie nie będą właściwe. Ich wyniki najpewniej będą katastrofalne albo co najmniej niefortunne. Jeżeli będziemy w stanie wprowadzić nieco przestrzeni pomiędzy bodziec i działanie, zapewnimy sobie możliwość rozeznania, jakie działanie jest właściwe i nie będziemy reagować w oparciu o nasze domyślne programy. Nasze rozeznanie może równie dobrze doprowadzić nas do działania, podobnie jak Jezus wielokrotnie podejmował działanie. W niektórych przypadkach takim działaniem może być tylko wymiana słów. Możliwe, że będziemy musieli wyrazić, co czujemy; może będziemy musieli skonfrontować się z kimś w związku z napastliwym zachowaniem; być może znajdziemy się w poważnym konflikcie, który będzie domagał się od nas wykorzystania wszystkich naszych umiejętności komunikacyjnych i zasobów duchowych. Jednak z Bożą pomocą możemy poradzić sobie z każdą z tych sytuacji we właściwy sposób i zgodnie z tym, co Bóg chciałby, abyśmy czynili jako narzędzia Jego pokoju i miłości w świecie.
Zaczynamy więc przez modlitwę głębi, życzliwe przyjmowanie oraz inne praktyki zdejmować poszczególne warstwy [naszej świadomości], tak jak obiera się cebulę. Być może zdjęcie zewnętrznych warstw odsłania prawdziwe ja. A może zaczynamy rozdzielać splątane pnącza prawdziwego ja i fałszywego ja. Prawdopodobnie nie jest to tak proste jak zdarcie maski i odsłonięcie pełnego blasku, słodkiego, doskonałego obrazu Boga znajdującego się pod nią! Proces zdzierania poszczególnych warstw lub ich rozplątywania może potrwać całe życie. Dzięki praktyce modlitwy głębi i życzliwego przyjmowania możemy zabrać się do pracy. Co ważniejsze możemy stać się dyspozycyjnymi dla uzdrawiającego działania Boga. Łatwo jest się oszukiwać w sprawie naszych motywacji i intencji. Łatwo możemy zaprzeczać prawdzie o tym, co dzieje się w naszym życiu. Możemy odmówić uznania, a nawet odczuwania, naszych uczuć, bo na swój błędny sposób próbujemy unikać bólu, jaki towarzyszy tak wielu uczuciom. Jednak im dłużej zaprzeczamy i unikamy, tym dłużej żyjemy w bólu. Jedynie przez „zmianę kierunku, w którym szukamy szczęścia”, jak mówi o. Keating, możemy znaleźć mniej bolesną drogę. Prawdę mówiąc, ten sposób również przynosi ze sobą ból, ale jest to ból równoważony przez znacznie głębszą i większą radość.
W przymierzu chrzcielnym w Księdze Modlitw Powszechnych stawia się takie pytanie: „Czy wyrzekasz się zła i zawsze, kiedy zgrzeszysz będziesz żałować za grzechy i powrócisz do Pana?” Kiedy celebrans zadaje to pytanie podczas liturgii, każdy obecny głośno odpowiada „Z Boża pomocą, wyrzekam się!” I Bóg jeden wie, że potrzebujemy wiele Bożej pomocy, bo obietnica powrotu do Boga zawsze, gdy oddalimy się od naszej najgłębszej intencji, to wielkie zobowiązanie. Zwróćcie uwagę na brzmienie tego pytania: „kiedy” nie „jeśli”. Innymi słowy, nie ulega wątpliwości, że zgrzeszymy. Jest to nieuchronne. To nie jest kwestia czy, ale kiedy. Nieustannie oddalamy się od naszych dobrych intencji i być może przez większość czasu nie jesteśmy nawet tego świadomi. I dlatego, tak jak dzień następuje po nocy, tak my musimy żałować i wracać, tzn. musimy sobie przypominać, musimy wracać z tej nory, w której sami się zakopaliśmy albo „zmieniać kierunek, w którym szukamy szczęścia.” Skrucha, mówi o. Keating, jest tym „fundamentalnym wezwaniem w Ewangelii, od którego zaczyna się procesu uzdrowienia” (Zażyłość z Bogiem 74). Buddyjskie wyrażenie mówi: „upadnij siedem razy, wstań osiem.” Możliwe, że podnosimy się z upadku niemal nieskończoną liczbę razy.
Teolog systematyczny Paul Tillich snuje domysły na temat tego, czy słowo „grzech” nie ma takiego samego rdzenia wyrazowego jak słowo „strzępy”. Zrównuje bowiem grzech z oddzieleniem – oddzieleniem od nas samych, od siebie nawzajem i od Boga. W innym miejscu Tillich definiuje grzech przy użyciu słowa „separacja”. Z bardziej psychologicznej perspektywy Gerald May mówi w „Woli i Duchu”, że „do grzechu dochodzi, gdy obraz siebie samego oraz osobisty upór i samowola stają się tak ważne, że zapominamy, tłumimy albo zaprzeczamy naszej prawdziwej naturze, naszej całkowitej łączności i zakorzenieniu w Boskiej mocy, która stwarza i podtrzymuje istnienie wszechświata” (233). Dalej May powiada: „Dzieje się tak zawsze, gdy istnieje bardzo silne przywiązanie” (233). Praktyka kontemplacyjna, w tym modlitwa głębi, życzliwe przyjmowanie i inne praktyki, polega na tym, że pozwalamy odejść naszym własnym przywiązaniom i planom. Co się dzieje, gdy to robimy? Skąd więc pochodzić będzie nasza motywacja, gdy pozwolimy odejść przywiązaniom? Gerald May odpowiada: „Gdy przestaje cię motywować przywiązanie, twoje działania stają się wyrazem Boskiej miłości” (238).
O. Keating zapewnia nas, że kiedy znikają nasze własne plany, zaczyna dominować działanie Ducha Świętego. Dynamika modlitwy kontemplacyjnej w miarę upływu czasu staje się „procesem przechodzenia od prostej aktywności polegającej na czekaniu na Boga, do coraz większej roli darów Ducha jako źródła naszej modlitwy” (Zażyłość 162). Innymi słowy, Duch przejmuje przewodnictwo, gdy tylko my usuniemy się z drogi.
Zarówno modlitwa głębi jak i praktyka życzliwego przyjmowania zaczynają wydobywać nieświadomy materiał z naszych ośrodków energetycznych oraz fałszywego ja i przenosić go w obszar naszej świadomości. Nie zawsze jest to przyjemny proces – prawdę mówiąc, czasami jest wręcz bolesny. Cóż jednak mogłoby być bardziej wartego zachodu! Bóg stopniowo uzdrawia i przemienia nas w tym procesie i kiedy w końcu docierają do naszej świadomości bolesne lub nieprzyjemne części nieświadomości, odnajdujemy wolność. Kiedy nie działamy świadomie, jesteśmy jak szczury w labiryncie. Działamy na bazie naszych starych programów, starych płyt, starych nawyków, funkcjonujemy automatycznie. Zachowujemy się, jakbyśmy byli maszynami, a nie istotami ludzkimi stworzonymi na obraz Boga, z przysługującą nam od urodzenia wolnością. Jeżeli potrafimy uświadomić sobie nasze programy poszukiwania szczęścia, nasze ukryte plany, to możemy w każdej chwili dokonać aktywnego wyboru zawsze pozostając wiernymi Bogu.
Na podstawie: „The Practice of Welcoming Prayer”, Cherry Haisten, www.contemplativeoutreach.org tłumaczenie: Tomasz Jeliński
Ruchu Odnowy Kontemplacyjnej w Polsce